Dlaczego trafiłyśmy w sobotę z moją przyjaciółką I. na "Rusałkę" zamiast na "Idomeneusza króla Krety" dosyć trudno wyjaśnić. Zmiana decyzji nastąpiła w drodze z Torunia do Bydgoszczy. Tak się jakoś zadziało. Obie chyba potrzebowałyśmy tego dnia przedstawienia na żywo bardziej niż opery w kinie. Wszystkie bilety były wysprzedane, w kolejce czekałyśmy, żeby kupić wejściówki, ale po kilku minutach podeszła do nas sympatyczna pani, która powiedziała, że ma dwa wolne bilety i może nam je nawet podarować. Miło, prawda?
Właściwie lepiej by było, gdyby I. napisała o tym spektaklu, bo ja nie jestem obiektywna - bardzo lubię tę muzykę, podoba mi się bydgoskie przedstawie, a ona go wcześniej nie widziała. Obie natomiast byłyśmy na transmisji "Rusałki" z MET. I. na razie nie pisze, więc powiem, że na początku podobała jej się bardziej nowojorska wersja, bo jak to określiła, była bardziej hollywodzka - barwna, kipiąca od emocji. Miała w pamięci bardzo wyrazistą, seksowną Kristine Opolais w tytułowej roli.
Powoli jednak przekonywała się do przedstawienia, na którym byłyśmy, w klimacie bardziej słowiańskiego, "naszego". Zgodnie stwierdziłyśmy, że duże wrażenie robi baśniowa, wodna scenografia z kamiennym mostem w centrum, scenografia świateł i dobrze byłoby, żeby całe przedstawienie było utrzymane w tej konwencji. Piękne były wszystkie sceny baletowe - w drugim akcie np. szczególnie podobał nam się taniec kropli deszczu. Tramwaje, dzieci z wózkami, muszle, pomniki bydgoskie, ludzi z rybimi głowami i inne gadżety tego typu najlepiej byłoby usunąć! Oczywiście najważniejsza jest muzyka i ona czaruje jak zawsze najbardziej. Anna Wierzbicka ślicznie zaśpiewała swoją rolę. Wydaje się, że uwagę bardziej skoncentrowała na stronie wokalnej, jakby emocjonalnie dopiero Rusałkę odkrywała - przydałoby się nam, aby bardziej pokazała swoje uczucia. Ta postać przeżywa metamorfozę, co świetne oddała Opolais, a na co u Anny Wierzbickiej trzeba chyba trochę poczekać - musi ta rola w niej dojrzeć. Może też reżyser zbyt dużo dał tej postaci aktywności, które mogą przeszkadzać w pogłębieniu psychologicznym postaci... Dlaczego w finale bawi się skakanką jak mała dziewczynka? Cały czas jest niedojrzała do miłości? Proces zraśnięcia się z rolą nastąpił już u Tadeusza Szlenkiera. Partia Księcia przeznaczona jest dla tenora lirycznego, potrzebny jest w niej też wokalny "muskuł", którego śpiewakowi nie brakuje, jednak to co mi się najbardziej podobało, to że dał swojemu scenicznemu wcieleniu dużo ciepła. Właściwie to była postać, której można było najbardziej współczuć - dla mniej finał, gdy Książę śpiewa "Libej, mne libej..." był niezwykle wzruszający.
I. zdziwiła się bardzo fizyczną formą jaką przybrała Jezibaba - czemu wredna wiedźma ma być ładną malarką? - bez sensu raczej, ale wykonanie Dariny Gapicz bardzo udane. Świetny był także Kuchcik Victorii Vatutiny i wszystkie rusałki - Krystyna Nowak, Aleksandra Pliszka, Ewa Banasiak, Mariola Winkler-Kołtyś, Anna Baran, Lidia Golińska. O Wodniku i Obcej Księżnej wolałabym się nie wypowiadać, bo pomysły reżyserskie w ich przypadku były mocno nietrafione no i jakoś nie przekonali do siebie.
Przedstawienie się podobało, publiczność wstała z miejsc. Nam też bardzo pomogło po ciężkim tygodniu i przed podobnym w perspektywie.
Teraz tylko pytanie jak obejrzeć zaległego "Idomeneusza, króla Krety" ...
Photo: Opera Nova
Anna Wierzbicka
(Nie ma zdjęcia w roli Rusałki)
Wodnik Jacek Greszta
Rusałka Anna Wierzbicka
Jezibaba Darina Gapicz
Książę Tadeusz Szlenkier
Obca Księżna Katarzyna Nowak-Stańczyk
Leśniczy Szymon Rona
Kuchcik Victoria Vatutina
Leśne nimfy: Krystyna Nowak, Aleksandra Pliszka,Ewa Banasiak,Mariola Winkler-Kołtyś,Anna Baran,Lidia Golińska
dyryguje Maciej Figas
Z drżeniem serca jechałam na premierę "Don Carlosa" - Verdi pracował nad swoim utworem długie lata, jest chyba aż siedem autoryzowanych wersji. Fabuła skomplikowana, mroczna, wielu reżyserów na niej poległo, więc nie wiedziałam co nas czekać będzie tym razem. Włodzimierzowi Nurkowskiemu się powiodło - gratulacje! Jego inscenizacja ma wartki przebieg i możemy zaangażować się emocjonalnie w perypetie bohaterów. Wprowadził na początku sceny retrospektywne, pokazujące jak rodziło się uczucie bardzo młodych Elżbiety i Carlosa, jak byli wtedy bardzo szczęśliwi. Pod koniec opery te obrazy powracają znowu jako wspomnienie, kiedy zakochani rozstają się ostatecznie. Zastanawiałam się skąd inscenizatorzy zaczerpnęli plastyczne inspiracje do tych scen a także zabaw ogrodowych na dworze hiszpańskim - dużo odcieni zieloności, urocze stroje dworskie dam. W tym miejscu pochwalić trzeba scenografię Anny Sekuły. Niebo z fragmentami drzew i przesuwające się chmury nad głowami (projekcje Pawła Weremiuka) cudne!
Ze względów dramaturgicznych podobała mi się stała obecność tytułowego bohatera na scenie. Moglibyśmy w zawiłych wątkach politycznych zapomnieć o nim i sztuka miałaby położone inaczej akcenty i inną interpretację. Dlaczego Verdi nazwał swoje dzieło "Don Carlos"? Przecież równie dobrze mogłoby się nazywać "Filip" lub "Elżbieta". Nurkowski postarał się popatrzeć na wydarzenia z perspektywy Carlosa, który jest człowiekiem zepchniętym na margines, jakby "przemielonym przez koło historii", prawie nikomu niepotrzebnym. Ma świadomość wydarzeń, ich przyczyn, ale brak mu możliwości działania, wszystkie ich próby kończą się fiaskiem. Przypomina Wertera - podobnie jak on nie jest w stanie funkcjonować dalej w społeczeństwie po utracie ukochanej, nie ma nawet do tego sił fizycznych - dzisiaj pewnie diagnozą lekarską byłaby silna depresja. Żyje, ale jakby już umarł. Kompozytor i reżyser ujęli się za nim, wrażliwcem, przegranym życiowo "luzerem".
Nurkowski położył przede wszystkim nacisk na aspekt psychologiczny utworu. Postaci są miotane namiętnosciami, ich relacje iskrzą, co zobaczyliśmy dzięki wykonawcom - znowu mieliśmy świetną obsadę. Tytułowa rola jest trudna do zagrania i niektórzy tenorzy świadomie chyba jej unikają, może dlatego, że nie ma żadnej solowej arii. Tadeuszowi Szlenkierowi udało się sprawić, że przejęłam się losami następcy tronu Hiszpanii. Czysty, liryczny tenorowy głos podkreślał niewinność Carlosa, jego dobre intencje, które przecież nie muszą być oczywiste. Można w tej roli popaść w płaczliwy sentymentalizm, albo próbować uczynić bohatera szalonym. Don Carlos w tej interpretacji to młody mężczyzna, któremu sypią się na głowę nieszczęścia, jest zdruzgotany, ale nie budzi litości. Rola wokalnie tworzona w duetach - stylowo i z wysoką temperaturą emocjonalną wczoraj wykonana. Ta postać nie schodzi ze sceny - wyobrażacie sobie pokazywać różne odcienie smutku i cierpienia trzy godziny?!! Zadanie aktorskie dla śpiewaka - myślę horror!
Foto Mak
W roli Elżbiety de Valois dobrze było słychać walory głosu Jolanty Wagner, pięknego szczególnie w dolnym i średnim rejestrze. Dała tej postaci mądrość, siłę i dumę. Darinę Gapicz słyszałam do tej pory w operetkach* - przyznam, że nie byłam zachwycona, bo głos brzmiał ostro, w górach było sporo wibrato. A tu proszę - świetna i aktorsko i wokalnie księżniczka Eboli - Darina Gapicz ma potencjał. Stanisław Kuflyuk jako markiz Posa skradł chyba serca większości publiczności. Ukraiński baryton wie jak się poruszać na scenie i potrafi umierać (to skarb!). Bardzo dobry technicznie - głosy Posy i Carlosa bardzo dobrze ze sobą współbrzmiały.
Wojtek Śmiłek stworzył ciekawą, wielowymiarową postać Filipa. Król, co prawda ma włosy przyprószone siwizną, ale to mężczyzna przystojny, w pełni sił, który kocha władzę, jednak pragnie także miłości Elżbiety. Można mu współczuć. Podobnie Inkwizytor - Bartłomiej Tomaka- jest groźny, ale to nie wcielone zło. Obaj panowie obdarzeni basami dużej urody. Zabłysnął też w roli Mnicha bas trzeci - Janusz Żak.
Choć dominowały wątki psychologiczne, jednak metafizyczne, czyli ścieranie się dobra ze złem też było interesującą ukazane przede wszystkim za pomocą zabiegów inscenizatorskich. Projekcje multimedialne przedstawiały niepokojące obrazy Hieronima Boscha, których fragmenty materializowały się na scenie. Bohaterów męczyły pokusy - stwory wypełzłe z mroku. Wiele scen zapada w pamięć - np. pojawienie się Filipa w złotym stroju na tle przypominającym promienie z monstrancji, finał sceny auto da fé, kiedy wszytko, łącznie z kurtyną staje w płomieniach.
Jak to dobrze, że reżyser nie włączył się w dyskusję o aktualnej
sytuacji politycznej w kraju i całe szczęście, że nie wiem co myśli np. o
konflikcie wokół TK!
Z całym szacunkiem dla problemów środowiska
LGBT nie w każdym przedstawieniu trzeba do nich nawiązywać, więc brak
tych wątków absolutnie mi nie doskwierał!
Warto być na tym spektaklu, jeśli tylko nadarzy się do tego jakaś okazja, choćby ze względu na wspaniałą muzykę Verdiego, która zabrzmiała pięknie w wykonaniu orkiestry pod dyrekcją Piotra Wajraka.
Mnie nadarzyła się taka sposobność jeszcze raz dziś, z czego z radością skorzystałam - to jednak być może osobna opowieść, bo druga premiera różniła się obsadą ...
PS. A tak śpiewają szwrccharaktery D.Szwarcman:) Nie ma nagrania z soboty, ale znalazłam "Rycerskość wieśniaczą" z tego roku:
24.4.2016
Parę słów o przedstawieniu niedzielnym, oglądanym w gronie osób, które
pierwszy raz widziały "Don Carlosa" na scenie i w ogóle nie znały
wcześniej tego utworu. Ich opinie, wypowiadane w przerwie i po
zakończeniu są, jak sądzę, szczególnie ciekawe:
- piękna muzyka,
- nie można zanucić żadnego fragmentu, a chciałoby się móc to zrobić,
- jednak dobrze, że jadąc do Bydgoszczy trochę sobie poopowiadaliśmy fabułę, bo historia nie jest prosta,
- numer jeden wśród solistów: księżniczka Eboli (Ewelina Rakoca), numer
dwa: Elżbieta (Karina Skrzeszewska), numer trzy: markiz Posa (Sławomir
Kowalewski),
- Don Carlos (Łukasz Załęski) oględnie rzecz ujmując, hmmm..., blado wypada wśród wykonawców,
- seledynowe kolory w scenie ogrodowej fantastyczne, tak jak suknie i kapelusze pań (żeby takie móc nosić! ;-),
- projekcje obrazów Hieronima Boscha super, podobnie jak stwory, które z tych obrazów się rodzą,
- zakończenie pierwszej części spektaklu robi ogromne wrażenie,
- chóry: WOW!
- dama dworu/głos z nieba Aleksandra Olczyk - anielska.
O całości: +++++
5 głosów za, nie ma przeciw, nikt się nie wstrzymał.
(Było nas słychać przy ukłonach :)
Drogie koleżanki, jeśli czegoś nie zapamiętałam, dopowiedzcie.
Foto Mak
Foto Mak
Foto Mak
Foto Mak
Foto Mak
* W pierwszej wersji napisałam, że Darinę Gapicz słyszałam jako Adinę - no nie, niemożliwe, przepraszam, jakieś zaćmienie pamięci. To było w operetkach, a także jako Zofię i Jezibabę.
Obsada sobotnia:
Filip II Wojtek Śmiłek
Don Carlos Tadeusz Szlenkier
Rodrigo,markiz Posa Stanisław Kuflyuk
Wielki Inkwizytor Bartłomiej Tomaka
Mnich Janusz Żak
Elżbieta de Valois Jolanta Wagner
Księżna Eboli Darina Gapicz
Dama dworu/głos z nieba Marta Ustyniak
Hrabia Lerma/Herold Szymon Rona
Paź Paweł Nowicki
dyryguje Piotr Wajrak
Tadeusz Szlenkier (Rodolfo), Magdalena Polkowska (Mimi), Łukasz Goliński (Marcello)
Nagle przyszła mi wczoraj do głowy myśl, żeby jeszcze raz posłuchać "La Boheme" w Bydgoszczy. Dobry to był pomysł.
Wizualnie przedstawienie Macieja Prusa jest bardzo proste, minimalistyczne wręcz, tylko sceny w Cafe Momus są bardziej kolorowe i nawet przemaszerowuje przez widownię wojskowa (toruńska! :) orkiestra w przepysznych mundurach. Mimi i Rodolfo, Marcello, Schaunard, Colline w swoich szarych strojach nie przypominają rajskich ptaków bohemy, a bardziej są jak dziarskie i zawadiackie wróble żyjące w zakamarkach metropolii. Musetta jedynie zadaje szyku w pomarańczowej kreacji. Mieszkanie podobne jest do loftu - jasne w środku, z białym kaflowym piecem nie sprawia wrażenia ubogiego, musimy uwierzyć, że jego lokatorzy mierzą się z chłodem, nie mają na czynsz i jedzenie. Estetyczne wnętrze, ale bez artystycznego szaleństwa.
Muzyka Pucciniego sama w sobie jest "aktorem" - zapowiada i ilustruje wydarzenia, każdy z bohaterów ma swój motyw (coś w rodzaju muzycznego kostiumu, który jest mu przypisany) - pięknie i energetycznie zabrzmiała pod dyrekcją Andrzeja Knapa.
Victoria Vatutina nakreśliła pastelową, kruchą, poetyczną Mimi - gdybym miała się trzymać ornitologicznych porównań najbliższe byłoby do delikatnego słowika. Inteligentna, pełna niuansów interpreatacja tej partii bardzo mi się podobało. (Pewien niepokój budziło to, że śpiewaczce momentami jakby brakowało mocy, wtedy też pojawiało się - nie wiem czy naturalne - dla mnie na pewno zbyt intensywne wibrato. Nie burzyło to oczywiście jej wizerunku chorej dziewczyny). Z wielką przyjemnością słuchało mi się Rodolfa - Tadeusza Szlenkiera. Tenorowe evergreeny - "Che gelida manina", "O, soave fanciulla", "Mimi e tanto malata" - jak ja je lubię! - wykonane na bardzo dobrym, europejskim poziomie i nie muszę jechać pół świata - jak tu nie być szczęśliwym:). To samo zresztą można powiedzieć o reszcie przyjaciół z poddasza. Fantastyczni byli Łukasz Goliński jako Marcello i Bartłomiej Tomaka - Colline. Naprawdę pierwsza klasa. Trochę w ich cieniu tym razem pozostawał Wojciech Dyngosz - Schaunard. Jestem też, co już chyba pisałam, fanką Krystyny Nowak. Myślę, że ta młoda artystka ma ogromny potencjał. Aktorsko i wokalnie świetna z niej Musetta. Miałabym wielką ochotę posłuchać jej jako Mimi i mam nadzieję, że wkrótce tak się stanie.
Na koniec jeszcze refleksja dotycząca samej inscenizacji - już kilka lat jest wystawiana a mam wrażenie, że przy kolejnych wznowieniach wciąż poszukuje się dobrego rozwiązania ostatnich scen, zwłaszcza finału. Gdzieś ucieka skumulowana energia, brakuje wstrząsu, głębokiego wzruszenia, które jest przecież wpisane w muzykę przez kompozytora. Mimi umiera na różowej kozetce (skąd taki luksusowy mebel w biednym pokoju? - od razu reżyser "bierze w nawias" tę śmierć), Rodolfo nie pokazuje łez, odwraca się do okna. Rozumiem - boimy się kiczu, unikamy sentymentalizmu, ale Puccini chciał, żeby widownia płakała na koniec. Trudno, trzeba się temu poddać i popracować jeszcze nad tym, aby tak się stało, bo dopiero wtedy my, czyli zwykła publiczność (składająca się przecież na niedzielnym przedstawieniu nie z warszawskich krytyków, a z nauczycieli, urzędników, lekarzy z województwa kujawsko - pomorskiego) pokochamy tę "Cyganerię"...
Photo: Opera Nova
Wojciech Dyngosz, Magdalena Polkowska, Tadeusz Szlenkier, Łukasz Goliński
Reżyseria i inscenizacja: Maciej Prus
Scenografia: Paweł Wodziński
Kostiumy: Jagna Janicka
Mimi Victoria Vatutina
Musetta Krystyna Nowak
Rudolf Tadeusz Szlenkier
Marcello Łukasz Goliński
Schaunard Wojciech Dyngosz
Colline Bartłomiej Tomaka
Parpignol Paweł Krasulak
Benoit Andrzej Nowakowski
Alcindoro Jacek Greszta
dyrygent Andrzej Knap
Sobotnie przedstawienie składało się z dwóch interesujących reżysersko realizacji a ponadto mieliśmy szczęśliwą kumulację pięknych głosów na scenie. To lubię!
Kiedy rozpoczyna się "Rycerskość wieśniacza" prawie namacalnie czujemy upał letniego dnia na Sycylii. Kamienne ściany domów oświetla mocne słońce, na ziemi leży coś co przypomina wulkaniczny pył. Kobiety w czarnych, koronkowych sukienkach ochładzają się wodą z glinianych dzbanów. W świąteczny wielkanocny poranek odbywa się procesja z figurą Matki Bożej i chorągwiami. Co dosyć szokuje i raczej można byłoby to powiązać z Wielkim Postem, w procesji niesiony jest ogromny krzyż z żywym Jezusem - młodym, bardzo urodziwym mężczyzną i biorą w niej udział jakieś wijące się figury przypominające biczowników (tych chwytów inscenizacyjnych nie rozumiem). "Rycerskość wieśniacza" to opera werystyczna, lecz reżyser każe bohaterom tej historii wykonywać nieco przerysowane, teatralne gesty, co kojarzy mi się ze stylistyką pierwszych, niemych filmów. Każda z postaci ma swój charakterystyczny gest - atrybut. Powtarza go kilka razy, co daje jej dodatkową rozpoznawalność jak aktorom komedii dell arte. Tak będzie również potem w "Pajacach". Santuzzę gra Jolanta Wagner, którą bardzo cenię, bo potrafi tworzyć role pełnokrwistych, namiętnych, cierpiących kobiet. Wierzę w to co robi na scenie. Santuzza nie czuje się godna brać udziału w święcie, bo jest kochanką Turiddu. Jego uczucie już chyba wygasło, bo znowu spotyka się z Lolą, która miała na niego czekać, kiedy szedł do wojska. Nie czekała, wyszła za mąż za woźnicę Alfia, jednak teraz potajemnie umawia się z Turiddu. Zrozpaczona Santuzza szuka pomocy u matki ukochanego, błaga też jego, aby wrócił. To na nic, bo widzimy, że dziewczyna najwyraźniej już mu się znudziła. Tadeusz Szlenkier ma w barwie głosu ciepłe południe Włoch, tak jakby rzeczywiście był chłopakiem stamtąd, z okolic Palermo. Jego Turiddu zaplątany w mroczne związki z kobietami czuje, że źle postępuje i może podświadomie szuka radykalnego rozwiązania swoich problemów, dlatego prowokuje Alfia do walki do ostatniej krwi. Scena rozmowy syna z matką - najważniejszą jak się okazuje kobietą jego życia - bardzo poruszała. Turiddu przeczuwa, że zginie w pojedynku i pokazuje, że w gruncie rzeczy nie jest złym człowiekiem, kocha matkę, troszczy się o Santuzzę. One dwie w finale "Rycerskości wieśniaczej" los zjednoczy w bólu po stracie kochanej osoby i znajdą nawzajem w sobie oparcie. Warto zobaczyć Małgorzatę Ratajczak w roli Mammy Lucii - ma głos o pięknym, szlachetnym brzmieniu i potrafi wykreować oszczędnymi środkami zapadającą w pamięć postać.
Santuzza
Photo: Opera Nova
Turiddu
Photo: Opera Nova
Mamma Lucia
Photo: Opera Nova
W "Pajacach", które inscenizacyjnie trochę mniej nam się podobały, mieliśmy galę świetnych wykonawców - nie było słabych punktów. Po każdej kolejnej arii następowało albo głośne albo wewnętrzne "WOW!" (nie zawsze w trakcie przedstawienia jest "przestrzeń" na oklaski). Rozpoczął ją introdukcją Si può?... Si può?... Signore! Signori! ... Un nido di memorie Łukasz Goliński (co za legato!). Myślę, że bardzo dobrze czuje się w tej roli, Tonio jest jakby stworzony dla niego!
Łukasz Goliński
Photo: Opera Nova
Słynna aria Vesti la giubba Tomasza Kuka ścisnęła mi serce smutkiem - to dobry znak ...
Świetnie zaśpiewali swoje partie Stanisław Kufluk (Silvio), Maciej Musiał (Arlecchino) - pierwszy raz miałam przyjemność posłuchać ich na scenie. Podobnie Agnieszka Piass pokazała bardzo wyrazistą aktorsko i wokalnie Neddę. Naszej małej toruńskiej "paczce" spodobał się szczególnie "walentynkowy" duet Neddy i Silvia.
Ogromne brawa (już nie wiem jakich oryginalnych słów użyć, żeby się nie powtarzać w zachwytach) jak zwykle należą się chórowi Opery Nova i orkiestrze pod
batutą Wojciecha Rajskiego - szczególnie w "Rycerskości wieśniaczej"
pieśni śpiewane przez chór przemieszczający się w procesji wywoływały
wielkie wrażenie.
"Pajace", mówiąc potocznie, były nieco "przekombinowane". Stwierdziliśmy, że reżyser zbyt dużo atrakcji chciał umieścić w poszczególnych scenach. Z naszych miejsc widać było jak niewygodnie śpiewa się Neddzie kroczącej po obracających się toaletkach - z trudem utrzymywała równowagę. Uwagę widzów, którzy powinni koncentrować się na dramacie dziejącym się w finale pomiędzy Canio, Neddą i Silvio, mocno rozpraszały wstawki komiczne. Rewelacyjny żywy kurczak (patrz poniżej) po prostu "skradł show". Należy mu się osobna sztuka, ale w "Pajacach" jego występy należałoby nieco zredukować!
Photo: Opera Nova
RYCERSKOŚĆ WIEŚNIACZA:
Santuzza Jolanta Wagner
Turiddu Tadeusz Szlenkier
Alfio Bartłomiej Misiuda
Mamma Lucia Małgorzata Ratajczak
Lola Darina Gapicz PAJACE:
Canio(Pagliaccio) Tomasz Kuk
Nedda (Colombina) Agnieszka Piass
Tonio(Taddeo) Łukasz Goliński
Silvio Stanisław Kufluk
Beppe(Arlecchino) Maciej Musiał
dyryguje Wojciech Rajski
Reżyseria: Andrzej Bubień.
Scenografia i kostiumy: Anita Bojarska.
Choreografia : Jarosław Staniek.
Reżyseria świateł : Artur Szyman.
Przygotowanie chóru: Henryk Wierzchoń.
Współpraca muzyczna : Piotr Wajrak.
Kupiłam "Straszny dwór" Davida Pountneya. No może prawie w całości kupiłam - zareklamowałbym i oddała do wymiany reżyserowi finałowe sceny - kabaretowy mazur w kibicowsko - folkowo - rokokowych strojach nie przypadł mi do gustu, wycięłabym też całą sekwencję kłótni o dzika, bo niewiele wnosi do przedstawienia.
Oglądałam kilka przygotowywanych przez Pountneya spektakli, w tym między innymi "Simpliciusa" sfilmowanego w Zurichu, czy wystawiony tam "Bal maskowy" i wiem, że lubi bawić się w teatr w teatrze. Postacie są często traktowane przez niego jak kukiełki, nie mają pogłębionej psychologii. Uwielbia groteskowe wyolbrzymienia i przejaskrawienia. Ten "Straszny dwór" też był grą z konwencjami, mnóstwo znaleźć można w nim odwołań do sztuki malarskiej. Szczególnie podobały mi się żywe obrazy nawiązujące do Francois Bouchera i Joseph-Marie Viena.
Moim zdaniem niekoniecznie należy uwspółcześniać Moniuszkę, ale tak już wiele było "Strasznych dworów" w kontuszach, że raz na jakiś czas warto pobawić się formą i spróbować poeksperymentować w inscenizacjach. Wybaczcie kochani wielbiciele kompozytora, ale nie uważam tego utworu za arcydzieło i nie traktuję go w związku z tym być może ze szczególną atencją (arcydzieła chyba wystawiać prościej). Śliczne są za to poszczególne arie a scenografia Leslie Traversa dała im bardzo dobrą oprawę.
Spektakl w całości można zobaczyć na dwóch platformach - zapisy różnią się jakością dźwięku i obrazu (może to jednak kwestia mojego sprzętu).
Ciekawe dla mnie było rozpoczęcie przedstawienia od pokazania "Bitwy warszawskiej" Kossaka. Na pierwszym planie, po lewej stronie, znajduje się tam kobieta z karabinem. Hanna śpiewając swoją arię Do grobu trwać w bezżennym stanie!... Któraż to która, tej ziemi córa też trzyma taką broń.
Pountney zrobił spektakl o bojowych, pięknych, bystrych Polkach i nieco naiwnych, lecz o dobrym sercu, przedstawicielach trochę brzydszej części mieszkańców dorzecza Wisły, którym wbrew postanowieniu nie udaje się pozostać singlami. We mnie też czasami wstępuje duch waleczny i dlatego wyzwałabym na pałasze albo na pistolety każdego, kto twierdzi, że "młodzież" źle tu śpiewa. Bardzo dobrze słuchało mi się Jadwigi, Hanny, Zbigniewa i Stefana - piękne głosy, dużo serca i artyzmu włożyli w swoje kluczowe arie. "Starsi" - Miecznik i Skołuba - pokazali klasę.
No i możemy cieszyć się z naprawdę wspaniałej Cześnikowej! Kradnie ta niewiasta show.
O Macieja i Damazego kruszyć kopii nie będę ...
Na marginesie - tak by mi się marzyło czytać dobre, pogłębione recenzje krytyków muzycznych. A w ich tekstach zamiast analiz marudzenie, za przeproszeniem o "pierdołach", upust frustracji politycznych itp. Jak się narzeka na jakość wykonania, jakość kształcenia w szkołach, samemu też trzeba wziąć się do roboty i o jakość swojej pracy dbać a nie komentować cudzą w stylu: "coś tam było nie tak, ale nie wiem co". Ja bym się chciała dowiedzieć od fachowca konkretnie co, a tym bardziej byłoby to z korzyścią dla wykonawców.
Spodziewałam się, że w niedzielę będzie bardzo dobry spektakl "Madamy Butterfly", bo kiedy spojrzało się na obsadę widać było, że nastąpiła niezwykła kumulacja doskonałych wykonawców. I rzeczywiście to wyjątkowe przedstawienie, bo nie miało słabych punktów; dla mnie idealne.
Agnieszkę Piass uwielbiam w roli Butterfly - wspaniały głos, całkowite oddanie się postaci. Kiedy śpiewała zapadała cisza, sala wstrzymywała oddech. Jeszcze i to trzeba powiedzieć, że ma filigranową figurę, małe ręce, stopy i zachwycała w japońskich kimonach. Naturalna i bardzo poruszająca Cho Cho San. Po raz kolejny rewelacyjna była Dorota Sobczak - tym razem jako Suzuki. Dopracowane aktorsko i od początku do końca mistrzowsko zaśpiewane przedstawienie tej młodej artystki.
Mieliśmy także Leszka Skrlę w partii konsula, którego bardzo cenię, odkąd usłyszałam jego Rigoletta - baryton o szlachetnym brzmieniu i taka nienegatywna w sumie a bardziej bezradna wobec wypadków była grana przez niego postać. Tadeusz Szlenkier natomiast błyszczał (trudno znaleźć lepsze określenie:-) ) w roli Pinkertona - beztroski, bezmyślny, ale nie pozbawiony uroku sunny boy. Głos brzmiał świeżo, "słonecznie", miał bardzo dobrą projekcję. No i Pinkerton świetnie wyglądał w mundurze!
Słychać było harmonię między orkiestrą, solistami i chórem - Maciej Figas wspomagał śpiewaków i choć, co oczywiste, muzyka Pucciniego brzmiała momentami monumentalnie, jednak dyrygent nie dopuszczał, by dominowała nad głosami wykonawców.
Duże przeżycie.
Photo: Opera Nova
Kierownictwo muzyczne: Maciej Figas, reżyseria: Marianne Berglof, scenogafia: Andrey von Schlippe
kostiumy: Christine Haller, reżyseria świateł; Bogumił Palewicz, przygotowanie chóru: Henryk Wierzchoń
Goście: Paweł Krasulak,Maciej Musiał,Szymon Naborczyk,Szymon Rona
Nie mogłam sobie podarować obejrzenia "Halki" po ponad roku od jej premiery, choć głowa i gardło nieprzyjemnie dawały znać o sobie. Pisałam o tym przedstawieniu wcześniej (http://operaonsofa.blogspot.com/2014/09/halka-stanisawa-moniuszki-w-rezyserii.html) i kiedy dzisiaj przeczytałam tekst, uświadomiłam sobie, że mogłabym go powtórzyć właściwie bez zmian.
Photo: Opera Nova
Najważniejsze, że naprawdę warto było przyjechać, ponieważ Jolanta Wagner i Tadeusz Szlenkier po raz kolejny fantastycznie wcielili się w role Halki i Jontka. Oboje bardzo dbali o to, by nadać znaczenie każdemu śpiewanemu słowu, byli prawdziwi w tym, tak zdawałoby się archaicznym już dziś utworze. Myślę, że to bardzo duża zasługa reżyserii spektaklu. Natalia Babińska z szacunkiem podeszła do opery Moniuszki - nie burząc jego wymowy nadała mu większą zwartość. Pozwoliła przy tym przede wszystkim skoncentrować uwagę publiczności na kluczowych postaciach. Głos Jolanty Wagner piękny w dolnym i średnim rejestrze traci tę jakość i barwę, gdy śpiewa wysokie nuty, ale nie odbiera to, moim zdaniem, splendoru jej roli. Jest doskonałą Halką. Rozumie postać i wkłada w nią całą siebie. Tadeusz Szlenkier jako Jontek to sama przyjemność słuchania i oglądania. Jego głos doskonale brzmi w całej skali i pięknie wypełnia przestrzeń. Nie przerysowana, wiarygodna, a przecież trudna do zagrania rola, bo wydaje się, że o wiele prościej jest na scenie być czarnym charakterem.
Chór Opery Nova śpiewał tak, że wstrzymywało się oddech (kompletna cisza na sali). Wychodziłam z przekonaniem, że otrzymaliśmy coś naprawdę
bardzo wartościowego, luksusowego wręcz. Przyczynili się do tego wszyscy
wykonawcy, także niewymienieni przeze mnie - przede wszystkim oczywiście
orkiestra pod dyrekcją Piotra Wajraka, balet, cały zespół jednym słowem,
którego pracę bardzo należy pochwalić, bo widać to ich wspólne
zaangażowanie w przedstawienie, które daje tak dobre efekty. Publiczność to czuje i docenia - wstaliśmy z miejsc i długo biliśmy im wszystkim brawa.
Jolanta Wagner jako Halka, photo: Ireneusz Sanger,www.radiopik.pl
"Halka" - przedstawienie Opery Nova w ramach XX Bydgoskiego Festiwalu Operowego. OBSADA: Stolnik: Leszek Skrla, Halka : Jolanta Wagner, Zofia : Darina Gapicz, Jontek: Tadeusz Szlenkier, Janusz: Łukasz Goliński, Dziemba: Jacek Greszta, Góral/Dudziarz:Szymon Rona,Goście: Paweł Krasulak,Maciej Musiał, Sławomir Naborczyk, Szymon Rona
Myślę,
że „Halka” to nieproste zadanie dla reżysera i wykonawców. Jak
zainteresować widza dziewiętnastowieczną historią uwiedzionej i
porzuconej dziewczyny? Zastanawiałam się jak tym razem zostanie pokazana
nam - publiczności, która wypełniła w niedzielę salę Opera Nova w
Bydgoszczy więcej niż w stu procentach – wiele młodych, ale i starszych
osób siedziało na schodach w przejściach, wyczuwało się to wspólne
OCZEKIWANIE. Publiczność nie była obojętna, żywo reagowała na to, co
działo się na scenie – artystom udało się wzbudzić nasze emocje i to
jest dla mnie miarą sukcesu tego przedstawienia.
To był przede wszystkim wieczór Jolanty Wagner – Halki i Tadeusza Szlenkiera – Jontka.
Reżyser przedstawienia - Natalia Babińska uczyniła z „Halki” dramat
egzystencjalny przede wszystkim – na pierwszym miejscu postawiła
traumatyczne przeżycia kobiety, która została zdradzona, straciła
dziecko. Niedotrzymane obietnice, złamane słowo, zawiedzione uczucia,
utrata bliskich osób i pęknięte z tego powodu serce to się działo kiedyś
i ciągle się zdarza a przyczyną nie muszą być różnice w statusie
majątkowym…Nie słyszałam wcześniej Jolanty Wagner – pierwsze
wrażenie - to młody, świeży głos. Szczególnie podobał mi się w średnim
rejestrze. Pięknie, prosto zaśpiewała arię „ Gdyby rannym słonkiem”,
doskonałe były w jej wykonaniu ostatnie sceny opery. Jej Halka jest
zdesperowana, przepełniona bólem po zmarłym dziecku. Pojawia się ono
kilka razy w ciągu spektaklu jako wizja –duch, ubrane w strój podobny do
Januszowego i dzięki temu wiemy, co dręczy Halkę. Jej tragedia stała
się także dramatem związanego z nią mocno Jontka.
Jontek to kolejna bardzo dobra rola Tadeusza Szlenkiera
– męski, przystojny i świetnie zaśpiewany od pierwszej do ostatniej
nuty pozytywny bohater. "I ty mu wierzysz", "Szumią jodły na gór
szczycie" wykonał bez zbędnego patosu, ale z sercem, przejmująco.
Niektóre kobiety gustują w draniach, ale ja należę do tych, które
bardziej cenią tych co potrafią być przy kochanej osobie w najgorszych
momentach życia, wspierać ją w chorobie, w depresji – to prawdziwe
męstwo. Znam kilku takich Jontków i bardzo mi imponują; oby było ich jak
najwięcej...
Photo: Opera Nova
Najcenniejsze
momenty w tym przedstawieniu były dla mnie wtedy, kiedy Halka, Jontek
zostawali na scenie sami i śpiewali o tym, do czego tęsknili, co ich
bolało – tak jak w finale, który reżyserka zmieniła. Halka na wpół
obłąkana z rozpaczy słysząc pieśń z kościoła cofa się przed zemstą,
przebacza Januszowi po chrześcijańsku i nie popełnia samobójstwa, lecz
wyczerpana cierpieniem umiera. Widzimy jej duszę, która uwalnia się z
ciała i idzie do Nieba. To zakończenie, pojawiające się dzieci -
duszyczki sprawia, że „Halka” staje się podobna do dramatu
romantycznego takiego jak Mickiewiczowskie „Dziady”. Jestem za taką,
niepostmodernistyczną, nie pozbawioną odniesień metafizycznych
interpretacją tego utworu.
Druga część „Halki” (3., 4. akt)
podobała mi się bardzo. Świetne były układy choreograficzne w 3. akcie,
pięknie i poruszająco brzmiał chór Opera Nova pod dyrekcją Henryka
Wierzchonia. W pierwszej trzeba było pokazać pełen blichtru, błyszczący
„przegadany” świat dworski, „wyższych sfer” w kontraście do
monochromatycznego, biednego świata Halki i Jontka, jednak wokalnie
Dziemba, Stolnik, Zosia, Janusz nie zrobili na mnie aż tak pozytywnego
wrażenia jak Halka i Jontek i może dlatego skróciłabym nawet niektóre
sceny z tej części, aby bardziej skupić się na relacjach między głównymi
bohaterami. Gratulacje należą się Piotrowi Wajrakowi, który doskonale poprowadził orkiestrę Opery Nova.
Wracając
do domu dyskutowaliśmy jeszcze poszczególne sceny i zakończenie -
bydgoska "Halka" zdecydowanie do wysłuchania, obejrzenia i przemyślenia!
Reżysera: Matthias Remus Kostiumy i scenografia: Stephan Dietrich
Wykonawcy: Pamina Victoria Vatutina Tamino Tadeusz Szlenkier Sarastro Jacek Greszta Królowa Nocy Joanna Moskowicz Papageno Przemysław Rezner Papagena Krystyna Nowak Monostatos Wojciech Dyngosz I Dama: Katarzyna Nowak-Stańczyk ; II Dama: Aleksandra Pliszka; III Dama: Małgorzata Ratajczak Chłopcy-geniusze: Izabela Miloch,Magdalena Połowińczak,Bogumiła Gawryłkiewicz Dyrygent: Maciej Figas
Pojechałam
na "Czarodziejski flet" do Bydgoszczy na pocieszenie. Musiałam się
jakoś pocieszyć, bo smutno mi było, że nie mogłam się wybrać na
transmisję "Napoju miłosnego" z MET -
a tam przecież i Anna Netrebko i Mariusz Kwicień! Co prawda krótkie
filmy reklamowe przygotowane przez MET lekko mnie przeraziły (oj, nie
brzmiało to dobrze!), ale były nagrane jeszcze podczas prób ... Wyprawa
do Warszawy to dwa dni dla mnie - obowiązki teraz nie pozwalają ich
poświęcić na operę. Autostrada z Torunia do Łodzi już miała być, ale jej
nie ma... Zdecydowałam się na wyjazd do Bydgoszczy dosyć późno i
dostałam miejsce w pierwszym rzędzie. Pierwszy raz w życiu siedziałam
tak blisko orkiestry i sceny. Teraz wiem - chcę tak zawsze! Chyba
zawsze. Przynajmniej na pewno na Mozarcie dyrygowanym przez Macieja Figasa.
Pięknie grała orkiestra i muzyka nie przytłaczała mnie ani przez
moment. Miałam dyrygenta na wyciągnięcie ręki i widziałam doskonale jego
pracę, mogłam zajrzeć do nut (momentami ogarniała mnie duża pokusa,
żeby go dotknąć, a na koniec uściskać z wdzięczności za wspaniały
wieczór:). Dobrym pomysłem moim zdaniem, choć puryści pewnie by się z
tym nie zgodzili, jest to, że arie śpiewne są tu po niemiecku, a
dialogi wypowiadane po polsku. Publiczność - a było też na sali sporo
dzieci - żywo na nie reagowali. Scenografia i kostiumy wzorowane na strojach z epoki kompozytora zaprojektował w bardzo udany sposób Stephan Dietrich.
Akcja opery rozgrywa się w całości w przestrzeni starej, trochę
zagadkowej biblioteki, do której udaje się dostać głównemu bohaterowi.
Nie do końca wiemy, czy przedstawione wydarzenia dzieją się naprawdę,
czy Tamino śni o nich tylko. Na początku pada zemdlony, bo oplata go wąż
- rozciągają się w tego węża stronice czytanej przez niego księgi, a
poza tym owijają go czerwonymi wstęgami trzy damy dworu Królowej Nocy.
Bardzo dobrze zaśpiewały te partieKatarzyna Nowak-Stańczyk, Aleksandra Pliszka i Małgorzata Ratajczak.
Tamino,
jak pamiętamy, wciągnięty jest w w skomplikowaną historię rodzinną, gdy
zakochuje się w uprowadzonej przez Sarastra Paminie, córce Królowej
Nocy. Zarówno Tamino jak i Pamina muszą przejść przez wiele prób, aby
osiągnąć dojrzałość i wreszcie na końcu paść sobie w objęcia. Przede
wszystkim uczą się męstwa, wytrwałości i powściągliwości oraz
rozpoznawania prawdy. "Czarodziejski flet" jest moralitetem, a Tamino,
Pamina przypominają figurki, którymi posługują się gracze - Królowa Nocy
i Sarastro. Szachownica jest zresztą jednym z najbardziej znaczących
elementów scenografii bydgoskiego przedstawienia. Nie są to proste role
do grania, ponieważ fabuła nie pozwala pokazać pogłębionego obrazu
psychiki obojga młodych bohaterów, natomiast śpiewacy mają wiele
pięknych arii do wykonania. Victoria Vatutina jako Pamina była
dla mnie bardzo przekonująca. Dźwięczny, świeży głos, doskonała
technika. Podoba mi się także bardzo barwa głosu Tadeusza Szlenkiera,
którego słyszałam już wcześniej w roli Księcia w "Rusałce", gdzie
śpiewał wspaniale. I tym razem ja odbierałam bardzo dobrze jego Tamina (pierwszy
rząd!), ale nie wiem czy był dobrze słyszany przez całe audytorium, bo
miałam wrażenie, że momentami jego głos nie miał wystarczającej siły,
był lekko przytłumiony.
Królowa Nocy musi być groźna, dysponować doskonałą koloraturą, budzić emocje - Joanna Moskowicz
jest rewelacyjna w tej roli. I bardzo piękna. Warto zwrócić uwagę na tę
młodą śpiewaczkę. Oponent Królowej Nocy, Sarastro, wykonywany przez Jacka Gersztę
to postać bardzo posągowa i jak to bywa z uosobieniem wszelkich cnót
nieco monochromatyczna, trudno mu wzbudzić dużą sympatię u publiczności. Serca widzów natomiast "kradnie" najbardziej Przemysław Rezner. Słodki, przezabawny, bardzo dobrze zaśpiewany ptasznik Papageno. Papageną, jego ukochaną jest Krystyna Nowak
- ilekroć ją słyszę i oglądam, tylekroć się cieszę. Ta młoda dziewczyna
ma bardzo duży temperament sceniczny i lubi śpiewać - to widać!
Powinna, moim zdaniem, dostawać większe role.
Pierwszy raz mogę powiedzieć po obejrzeniu i wysłuchaniu opery w Bydgoszczy, że wszyscy,
włącznie z Chłopcami - geniuszami, o których jeszcze tu nie
wspomniałam, śpiewali doskonale (tym razem mogę pochwalić nie tylko
orkiestrę i chóry, jak to bywało wcześniej:) Wiele razy po
poszczególnych ariach miałam ochotę nagradzać artystów brawami i myślę,
że nie tylko ja, bo siedzący obok mnie słuchacze też składali ręce do
oklasków. Wykonwcy jednak tak szybko wybiegali ze sceny po zaśpiewaniu
swoich arii, że prawie nie udawało nam się pokazać jak podobała się ich
praca. Dlaczego tak się działo? Czyżby brak wiary w sukces
przedstawienia? Szukałam też jakichś zdjęć z soboty 13.10.2012, okazuje
się, że Opera Nova ich nie zrobiła. Wielka szkoda. Myślę, że to należało
się to artystom. Na przyszłość, bardzo proszę, nagrajcie przynajmniej
arię Królowej Nocy i zainwestujcie w fotografa.
Ode mnie dla całego zespołu: Gratulacje!
Aby
zilustrować bydgoski "Czarodziejski flet" musiałam zabawić się w
Sherlocka Holmsa, mocno poszperać w Internecie.