Marcelina Beucher Thais i Marcin Bronikowski Atanael
fot. K. Mystkowski / KFP
Wielkie dzięki Drusilli za podzielenie się wrażeniami z Thaïs w Operze Bałtyckiej (01.03.2019)
Wśród ulubionych oper
każdy z nas zapewne ma tytuły, do których dojrzewał powoli, odkrywając jego
walory dopiero po którymś tam kolejnym przesłuchaniu. Ale też takie, które
zachwyciły od pierwszego kontaktu. Tak w moim przypadku jest z „Thaïs”
Masseneta. Pierwszy raz usłyszałam ją w nagraniu zarejestrowanym w Met, z Renée
Fleming i Thomasem Hampsonem w głównych rolach. I to była miłość od pierwszego
usłyszenia.
Z dziełami Masseneta
(zresztą – dotyczy to większości twórców francuskich) rzadko możemy spotkać się
na polskich scenach. Wcześniej widziałam jedynie „Werthera” dość już dawno temu
w operze poznańskiej. Tym większa radość z pojawienia się „Thaïs” – z tego, co
czytałam, po raz pierwszy w powojennej Polsce. Przyznam, że nie śledzę zbyt uważnie
repertuaru Opery Bałtyckiej, na szczęście jednak w porę dowiedziałam się o
zbliżającej się premierze i porzuciwszy inne operowe plany na ten weekend,
udałam się do Gdańska.
„Thaïs” to historia
aleksandryjskiej kurtyzany i mnicha Atanaela, którego życiową misją staje się
nawrócenie bohaterki. Nawiązuje z nią kontakt dzięki Niciasowi, przyjacielowi z
dzieciństwa i zarazem jej aktualnemu kochankowi. Misja kończy się sukcesem, ale
zostaje okupiona wysoką ceną – utratą spokoju i rozpaczą po śmierci ukochanej.
Uczucia protagonistów niejako ewoluują w przeciwnych kierunkach: u Thaïs od
hedonistycznego podejścia do życia do zwrócenia się ku Bogu i rzeczom
ostatecznym. Natomiast Atanael, człowiek o wyjątkowo surowym podejściu do
ludzkich słabości, w końcu zrozumie, że jego miłość do Thaïs – wbrew temu, co
uprzednio deklarował – nie jest tylko niewinną caritas.
fot. K. Mystkowski / KFP
Reżyser Romuald Wicza-Pokojski
(zarazem p.o. dyrektora Opery Bałtyckiej), nie ingerując w sens i przebieg tej
historii, umieścił ją w dość ascetycznej, symbolicznej przestrzeni z prostymi i
umownymi dekoracjami. W wielu scenach pojawiają się ubrani w cieliste,
„ubrudzone” trykoty tancerze, symbolizujący pokusy i grzeszne myśli (a w
ostatnim akcie miałam nieodparte skojarzenie z duszami czyśćcowymi). Bardzo
spodobało mi się przedstawienie sceny z arią ‘Dis moi que je suis belle’, którą
główna bohaterka wyśpiewuje do swego odbicia w lustrze. Zabrakło tylko bardziej
subtelnego i wnikliwego przedstawienia relacji między bohaterami i większego
dopracowania pod względem aktorskim. Niemniej jednak w mojej ogólnej ocenie
inscenizacji więcej jest plusów, niż minusów.
Za to wykonawcy w
większości zasłużyli na same pochwały. Bardzo przyjemnie słuchało się orkiestry
pod batutą José Maria Florencio, piękne było solo skrzypcowe odegrane na scenie
przez Celinę Kotz. Przejmującą i ciekawą wokalnie kreację Atanaela stworzył Marcin
Bronikowski, który szczególnie urzekł mnie w duecie na pustyni z trzeciego
aktu. O Marcelinie Beucher, odtwórczyni głównej roli, czytałam dużo dobrego,
ale wcześniej nie miałam okazji usłyszeć jej na żywo. To piękny, subtelny głos, a drobne usterki nie wpłynęły
ostatecznie na bardzo pozytywną ocenę jej wykonania. Sympatycznie wypadły też
panie Maria Antkowiak i Wanda Franek w rolach Krobyli i Myrtali. Jedynie Nacias
Ivaylo Mihaylova był na tym tle nieco blady i momentami słabo słyszalny.
Drusilla
fot. K. Mystkowski / KFP
Chętnie bym to zobaczył, zdjęcia ze spektaklu raczej zachęcają, recenzja również :)
OdpowiedzUsuńA z poznańskiego Werthera pamiętam tyle, że Koreańczyk kreujący tytułową partię tak emocjonalnie grał, że jak rzucił się na sceniczny mur, to prawie przewrócił dekorację :)
Tego akurat nie pamiętam - chyba byłam na innym spektaklu :)
UsuńAle ten Werther był bardzo przyjemny, przydałoby się wznowienie.
Drusilla
Warto byłoby zajrzeć do Trójmiasta na Thaïs.
OdpowiedzUsuńDobrze, że poznański Werther nie przypłacił życiem swojego występu ;)
:)
OdpowiedzUsuńIle pracy wymaga wystawienie takiego przedstawienia...
OdpowiedzUsuń