Photo: Teatr Wielki w Łodzi
"Tramwaj zwany pożądaniem" wystawiony przez Macieja Prusa jest przedstawieniem wobec którego nie pozostaje się obojętnym. Trudno poddaje się kwalifikacjom gatunkowym, bo operą raczej nazwać tego dzieła nie można. Muzyka Previna nie jest łatwa ani dla wykonawców ani dla odbiorców, sporo w niej dysonansów, właściwie przypomina muzykę filmową. Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała, nie wiem jednak, szczerze mówiąc, czy byłabym ją w stanie rozpoznać, gdybym ją miała usłyszeć raz jeszcze. Nie ona jest więc najważniejsza - najistotniejsze są emocje głównych bohaterów. Maciej Prus w charakterystyczny dla siebie sposób "odarł" spektakl z wszelkiej rodzajowości. Żadnego lokalnego kolorytu, minimalistyczna scenografia, wobec tego aktorzy - śpiewacy są "nadzy" na scenie, na nich skupia się cała uwaga widzów.
Podobnie jak w "Brzezinie" Iwaszkiewicza osią dramatu jest przyjazd kogoś bliskiego z rodziny, kto rozbija ustaloną rutynę dnia codziennego, sprawia kłopoty, nie wiadomo, co z nim począć. Samotność, starzenie się, nałogi, przemoc, choroba umysłowa - o tym boimy się myśleć i wolelibyśmy, aby nas to omijało. Nie omija jednak i dlatego historia Blanche Dubois, która wkracza w życie Stelli i Stanleya Kowalskich, tak dotyka.